Friday, February 8, 2013

Ukrainian story in Polish translation



POPIJAWA W STARYCH ZLYCH CZASACH
Ukraińska historia

Do korzyści wynikających z podróżowania należy zaliczyć i to, że można przenieść się nie tylko setki kilometrów od domu, ale i dziesiątki lat wstecz. Tak, podróżowanie w czasie jest możliwe. Dworcowy bufet w czeskich Pardubicach przenosi podróżnych wprost w lata 80., nawet plastikowych (a więc niezniszczalnych) koszyków na pieczywo nie zmieniono tu co najmniej od czterdziestu lat.

Ale prawdziwym skokiem w stare dobre czasy jest wizyta w ukraińskim Lwowie. Jednym z hitów naszego wyjazdu okazał się odkryty przypadkiem bar dzienny „U Rozy“. Mimo niezbyt zachęcającej fasady zwabiły nas tutaj melodie combo-bandu, podobnego do tych, jakie u nas królowały w barach i na estradach w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Weszliśmy do pomieszczenia, które mogłoby z powodzeniem pełnić rolę muzuem socjalistycznej zabawy. Znaleźliśmy się raptem w jednym z filmów Szukszyna! Na wprost wejścia, w rogu małego parkietu tanecznego, stali na scenie dwaj starzy wyjadacze, muzykanci obsługujący saksofon i keyboard, ubrani w czarne znoszone kostiumy. Ściany baru były przesiąknięte dymem tytoniowym a i boksy ze stołami przy ścianach co nieco już widziały. Ale my już dawno nie doświadczyliśmy tego, co czekało nas w jednym z nich – przyjęcie urodzinowe niczym na ekonomicznym Titanicu. Trzy kobiety między czterdziestką a pięćdziesiątką obchodziły tu urodziny jednej z tych starszych - scena jak z radzieckiego filmu „Zakochany na własne życzenie“. Bo to nie była uroczystość, ale desperacko-zuchwały policzek wymierzony wszystkim bogom ekonomii. Wbrew tytułom prasowym krzyczącym o katastrofalnym bezrobociu i inflacji, stół uginał się pod półmiskami udek z kurczaka oraz gotowanych ziemniaków i sałatek, piętrowego tortu i, jakże by inaczej, flaszeczki wódki. Jeżeli pamiętacie jeszcze zastępy podchmielonych towarzyszek, które zwykły u nas ciągnąć miastem w słynny Międzynarodowy Dzień Kobiet, to tutaj skoncentrowało się to w trzech podchmielonych pracownicach pobliskiego przedszkola. Było to godne uwagi zgromadzenie, w którym brakowało mężczyzn. Początkowo siedziały za stołem cztery (miejscowa babcia klozetowa, najwyraźniej znajoma, pilnowała czy są należycie obsługiwane), ale koleżankę od szaletu te trzy natychmiast wymieniły na dwóch inostrancow. Konkretnie na nas. Nie było innego wyjścia! Cóż bowiem mogło być większym prezentem dla jubilatki Ołeny (albo Hałyny?), która nawiasem mówiąc wyglądała na sto pięćdziesiąt, niż dwie muszcziny i to w dodatku ze Słowacji? Ponieważ, jak mi w zaufaniu wyszeptała w tańcu najmłodsza z nich, Słowacja - to jest wielki kraj (że też sami tego dotąd nie zauważyliśmy?!). A to dlatego, że się tam (to znaczy do nas) jeździ za pracą i na handel. Kiedy nie zdołała przekonać mnie, żebym wkręcił jej męża na jakąś budowę albo przynajmniej zatrudnił go w inny sposób (naukowcy nie są w tym względzie perspektywicznymi partnerami, z czego szybko zdała sobie sprawę), z głębokim westchnieniem zdecydowały z koleżanką przejść do dalszego punktu programu. Podeszły do kapeli, poprosiły o ciszę, po czym wygłosiły mowę pochwalną na cześć jubilatki. Jeżeli dobrze wszystko zrozumiałem, za stołem obok nas pąsowiał prawdziwy Gandhi w żeńskiej inkarnacji. Ta kobieta była przodowniczką pracy, człowiekiem najbardziej ludzkim, koleżanką najbardziej koleżeńską i pięknością najpiękniejszą (duchowo). Nam w międzyczasie kelnerka nalała piwo do koniakówek, tak więc mieliśmy nad czym rozmyślać. Po wystąpieniu pierwszej mówczyni mikrofon przejęła młodsza koleżanka, zganiła saksofonistę za opóźnienie występu i odśpiewała jakąś piosenkę estradową z takim wigorem, że Szukszyn z pewnością w grobie poszedł w prysiudy. A to jeszcze nie wszystko, ponieważ (jak pospiesznie wyjaśniła mi na wpół bezzębna bohaterka wieczoru) przy takiej piosence ktoś musi wziąć jubilatkę do tańca. W naszym przypadku było wprawdzie na odwrót (zostałem wzięty do tańca ja), niemniej jednak odegrałem ważną rolę, bowiem Ołena (albo Hałyna?) w ekstremalnie dobrym nastroju kręciła takie piruety, że moim zadaniem było jedynie trzymać ją, żeby nie skończyła na ścianie czy nawet suficie, obok żyrandola. Kiedy kątem oka zobaczyłem, że mój kolega (który nigdy nie tańczy!) również służy za przeciwwagę pląsającej wesoło koleżanki naszej jubilatki, zrozumiałem, że konieczny jest odwrót. Nawet takie muzeum ma skończoną liczbę atrakcji. A poza wszystkim - my możemy w każdej chwili wstać i wyjść. Ich udziałem pozostaje ten mglisty poranek, kiedy ozdoby estradowe zmiata się do kosza, ale estradowe życie trwa nadal...

Gustáv Murín
Przeł. Michał Wirchniański

No comments: