RATOWNICY KULTURY
Warszawska historia
Turystyka
literacka to zjawisko masowe, choć nie nazwane. Zazwyczaj używa się oficjalnych
pojęć jak: misja kulturowa, międzynarodowa wymiana literacka lub po prostu
spotkanie autorske. Wygląda to tak, że zagraniczni pisarze w danym kraju,
danego wieczora czytają swoje utwory. Brzmi zwyczajnie, ale to pozory. Kiedy
przyjechaliśmy do Warszawy a nasze pierwsze spotkanie było skierowane głównie
do rodaków i miłośników literatury słowackiej, czułem się bezpiecznie. Taki mecz
na wyjeździe, ale w gruncie rzeczy przy własnych trybunach. Coś we mnie pękło
dopiero drugiego dnia, kiedy miał się odbyć wieczór literacki dla polskiej
publiczności. W tym kraju właściwie nienani autorzy, których nawet w ojczyźnie
zadowoli garstka wiernych entuzjastów, nie mogą przyciągnąć tłumów. Od razu
przypomniała mi się przygoda pewnego norweskiego poety i oblał mnie zimny pot.
Historię tę opowiadał naszemu międzynarodowemu gronu kolega jej bohatera,
podczas jednego z lukullusowych obiadów wydawanych na cześć gości salonu
literackiego we francuskim mieście Cognac. Norwegia słynie z tego, że nawet za
kręgiem polarnym istnieją tam przyzwoicie funkcjonujące miasta, jak na przykład
Tromsø. Właśnie to miasto znane jest z tego, że ma największą na świecie liczbę
lokali gastronomicznych – barów, knajp i restauracji – przypadających na
jednego obywatela, co jasno dowodzi, że mieszkańcy są tu, zwłaszcza podczas
długich nocy polarnych, towarzyscy. I chyba to spowodowało, że miejscowi
działacze kulturalni bez kompleksów zaprosili dosyć znanego poetę, jakby znali
hasło legendarnego czeskiego mistrza słowa, Jiříego Suchégo: „Trochę poezji
nikogo nie zabije.“
Norweski poeta
zaproszenie przyjął, dotarł na czas do miejscowego centrum kultury, przywitał
się z organizatorami, a ci o umówionej godzinie wieczorem zaprowadzili go na
scenę. Znalazł się tam sam. Dopiero po chwili dostrzegł, że nie jest jednak aż
tak źle. Kiedy wzrok poety przywykł do ostrego światła reflektorów, w ostatnim
rzędzie zauważył sylwetkę samotnego mężczyzny. Taktownie odczekał kwadrans.
Pogodził się w duchu z tym, że za kręgiem polarnym mało jest miłośników poezji,
ale uznał, że tym większy należy im się szacunek, po czym podszedł do mikrofonu
i gromkim głosem zawołał:
- Drogi
przyjacielu, poezja to sprawa intymna i zdarza się, że na podobne wystąpienia
nie przychodzą tłumy. Ale zachęcający jest fakt, że przyszedł przynajmniej Pan.
Doceniam to. Mam tylko prośbę. Czy mógłby Pan przesiąść się bliżej, tak żebym
nie musiał tych wierszy wykrzykiwać?
Ten poeta dobrze
pamiętał znaną XIX-wieczną anegdotę, w której znany później skrzypek przyjechał
na koncert do małego austriackiego miasteczka a na jego występ przyszła tylko
garstka ciekawskich. Muzyk bez wahania nakazał przynieść z pobliskiej gospody
obfity poczęstunek, koncert odegrał w wyśmienitej atmosferze ku uciesze tej
garstki słuchaczy a nazajutrz w pobliskim miasteczku zapełnił już całą salę.
Ale norweska historia nie kończy się happy-endem. Z ostatniego rzędu odezwał
się mocny, męski głos.
- Mistrzu, nie
mogę podejść bliżej. Nie przyszedłem na spotkanie. Jestem strażakiem i mam tu
zamknąć, jak Pan skończy...
Kiedy usłyszał to
szwedzki kolega, pisarz, przypomniał sobie historię swojego szwedzkiego kolegi,
poety, któremu również zdarzyło się zwracać do garstki publiczności na
autorskim wieczorku literackim w jakimś prowincjonalnym miasteczku. Doskanale
jednak rekompensowała to atrakcyjna blondynka w pierwszym rzędzie, która
przejawiała przez cały wieczór niespotykane zainteresowanie jego wierszami. Był
zaintrygowany i, co zrozumiałe, zaraz po wystąpieniu zwrócił się do tej damy.
Ona od początku tylko na to czekała. Była to bowiem, jak się okazało, miejscowa
prostytutka, która z braku klientów stwierdziła, że może przynajmniej
przyjezdny poeta będzie zainteresowany jej usługami. Sami przyznacie, że nasze
perspektywy w Warszawie były wobec tych przygnębiających doświadczeń naprawdę
niewesołe. Kto przyjdzie? Miejscowa blondyna czy strażak? Kiedy zwierzyłem się
z tych wątpliwości doświadczonej dyrektor Instytutu Słowackiego, tylko się
uśmiechnęła. Odpowidziała uspokajająco:
- Proszę się nie
niepokoić, nie będziemy mieć pustej sali. „Gołębia Eskadra“ dotrze napewno...
Czekałem na ten
wieczór z nieskrywanym napięciem. O „Gołębiej Eskadrze“ w życiu nie słyszałem.
Ani o lotnikach, którzy przejawialiby tak niezłomne zainteresowanie literaturą,
ani o gołębiach, które sejmikowałyby akurat na wieczorkach literackich. Nasze
spotkanie przebiegło pomyślnie. Licznie przybyła publiczność reagowała
entuzjastycznie. Przyjemnie tym połechtany pogratulowałem pani dyrektor:
- Pani jest
Czarodziejką Kultury! Jak się Pani udało przyciągnąć tylu prostych Warszawiaków
na niemal nieznaną literaturę słowacką?
Uśmiechnęła się i
powiedziała:
- Doświadczenie.
Podstawa to przygotować wystarczającą ilość kanapeczek i wina.
Dopiero wtedy
rozejrzałem się uważnie po sali i zrozumiałem. Wokół widziałem niemal wyłącznie
przygięte plecy emerytów tłoczących się przy stoliku z przekąskami. Takich
nawet „dużo poezji nie zabije“. Lubią towarzystwo i chętnie posilą się za
darmo. Nazwę „Gołębia Eskadra“ nadał im podobno przed kilkudziesięciu laty
pewien czeski dziennikarz Holub, który sformował na emeryturze grupkę
przyjaciół i przyjaciółek, i wraz z nimi co tydzień uważnie analizował możliwości
kulturalnych poczęstunków w szczycącej się stu wieżami Pradze. Byli na tyle
wytrwali i niezawodni, że za komuny różne instytucje kultury na ich wizytach
opierały swoje czterolatki! Członkowie „Gołębiej Eskadry“ rozprzestrzenili się
w międzyczasie z Pragi przez Warszawę na cały świat. Na kanapeczki (czy raczej
pizzę) i napoje zapraszają całkiem szacowne instytucje kultury także w USA. Dla
mnie jednak ich stolicą pozostanie na zawsze Warszawa. I chwała winu i
tartinkom za to!
Gustáv Murín
Przeł. Michał Wirchniański
No comments:
Post a Comment