Monday, February 11, 2013

Polish story in Polish translation



RATOWNICY KULTURY
Warszawska historia

Turystyka literacka to zjawisko masowe, choć nie nazwane. Zazwyczaj używa się oficjalnych pojęć jak: misja kulturowa, międzynarodowa wymiana literacka lub po prostu spotkanie autorske. Wygląda to tak, że zagraniczni pisarze w danym kraju, danego wieczora czytają swoje utwory. Brzmi zwyczajnie, ale to pozory. Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy a nasze pierwsze spotkanie było skierowane głównie do rodaków i miłośników literatury słowackiej, czułem się bezpiecznie. Taki mecz na wyjeździe, ale w gruncie rzeczy przy własnych trybunach. Coś we mnie pękło dopiero drugiego dnia, kiedy miał się odbyć wieczór literacki dla polskiej publiczności. W tym kraju właściwie nienani autorzy, których nawet w ojczyźnie zadowoli garstka wiernych entuzjastów, nie mogą przyciągnąć tłumów. Od razu przypomniała mi się przygoda pewnego norweskiego poety i oblał mnie zimny pot. Historię tę opowiadał naszemu międzynarodowemu gronu kolega jej bohatera, podczas jednego z lukullusowych obiadów wydawanych na cześć gości salonu literackiego we francuskim mieście Cognac. Norwegia słynie z tego, że nawet za kręgiem polarnym istnieją tam przyzwoicie funkcjonujące miasta, jak na przykład Tromsø. Właśnie to miasto znane jest z tego, że ma największą na świecie liczbę lokali gastronomicznych – barów, knajp i restauracji – przypadających na jednego obywatela, co jasno dowodzi, że mieszkańcy są tu, zwłaszcza podczas długich nocy polarnych, towarzyscy. I chyba to spowodowało, że miejscowi działacze kulturalni bez kompleksów zaprosili dosyć znanego poetę, jakby znali hasło legendarnego czeskiego mistrza słowa, Jiříego Suchégo: „Trochę poezji nikogo nie zabije.“
Norweski poeta zaproszenie przyjął, dotarł na czas do miejscowego centrum kultury, przywitał się z organizatorami, a ci o umówionej godzinie wieczorem zaprowadzili go na scenę. Znalazł się tam sam. Dopiero po chwili dostrzegł, że nie jest jednak aż tak źle. Kiedy wzrok poety przywykł do ostrego światła reflektorów, w ostatnim rzędzie zauważył sylwetkę samotnego mężczyzny. Taktownie odczekał kwadrans. Pogodził się w duchu z tym, że za kręgiem polarnym mało jest miłośników poezji, ale uznał, że tym większy należy im się szacunek, po czym podszedł do mikrofonu i gromkim głosem zawołał:
- Drogi przyjacielu, poezja to sprawa intymna i zdarza się, że na podobne wystąpienia nie przychodzą tłumy. Ale zachęcający jest fakt, że przyszedł przynajmniej Pan. Doceniam to. Mam tylko prośbę. Czy mógłby Pan przesiąść się bliżej, tak żebym nie musiał tych wierszy wykrzykiwać?
Ten poeta dobrze pamiętał znaną XIX-wieczną anegdotę, w której znany później skrzypek przyjechał na koncert do małego austriackiego miasteczka a na jego występ przyszła tylko garstka ciekawskich. Muzyk bez wahania nakazał przynieść z pobliskiej gospody obfity poczęstunek, koncert odegrał w wyśmienitej atmosferze ku uciesze tej garstki słuchaczy a nazajutrz w pobliskim miasteczku zapełnił już całą salę. Ale norweska historia nie kończy się happy-endem. Z ostatniego rzędu odezwał się mocny, męski głos.
- Mistrzu, nie mogę podejść bliżej. Nie przyszedłem na spotkanie. Jestem strażakiem i mam tu zamknąć, jak Pan skończy...
Kiedy usłyszał to szwedzki kolega, pisarz, przypomniał sobie historię swojego szwedzkiego kolegi, poety, któremu również zdarzyło się zwracać do garstki publiczności na autorskim wieczorku literackim w jakimś prowincjonalnym miasteczku. Doskanale jednak rekompensowała to atrakcyjna blondynka w pierwszym rzędzie, która przejawiała przez cały wieczór niespotykane zainteresowanie jego wierszami. Był zaintrygowany i, co zrozumiałe, zaraz po wystąpieniu zwrócił się do tej damy. Ona od początku tylko na to czekała. Była to bowiem, jak się okazało, miejscowa prostytutka, która z braku klientów stwierdziła, że może przynajmniej przyjezdny poeta będzie zainteresowany jej usługami. Sami przyznacie, że nasze perspektywy w Warszawie były wobec tych przygnębiających doświadczeń naprawdę niewesołe. Kto przyjdzie? Miejscowa blondyna czy strażak? Kiedy zwierzyłem się z tych wątpliwości doświadczonej dyrektor Instytutu Słowackiego, tylko się uśmiechnęła. Odpowidziała uspokajająco:
- Proszę się nie niepokoić, nie będziemy mieć pustej sali. „Gołębia Eskadra“ dotrze napewno...
Czekałem na ten wieczór z nieskrywanym napięciem. O „Gołębiej Eskadrze“ w życiu nie słyszałem. Ani o lotnikach, którzy przejawialiby tak niezłomne zainteresowanie literaturą, ani o gołębiach, które sejmikowałyby akurat na wieczorkach literackich. Nasze spotkanie przebiegło pomyślnie. Licznie przybyła publiczność reagowała entuzjastycznie. Przyjemnie tym połechtany pogratulowałem pani dyrektor:
- Pani jest Czarodziejką Kultury! Jak się Pani udało przyciągnąć tylu prostych Warszawiaków na niemal nieznaną literaturę słowacką?
Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Doświadczenie. Podstawa to przygotować wystarczającą ilość kanapeczek i wina.
Dopiero wtedy rozejrzałem się uważnie po sali i zrozumiałem. Wokół widziałem niemal wyłącznie przygięte plecy emerytów tłoczących się przy stoliku z przekąskami. Takich nawet „dużo poezji nie zabije“. Lubią towarzystwo i chętnie posilą się za darmo. Nazwę „Gołębia Eskadra“ nadał im podobno przed kilkudziesięciu laty pewien czeski dziennikarz Holub, który sformował na emeryturze grupkę przyjaciół i przyjaciółek, i wraz z nimi co tydzień uważnie analizował możliwości kulturalnych poczęstunków w szczycącej się stu wieżami Pradze. Byli na tyle wytrwali i niezawodni, że za komuny różne instytucje kultury na ich wizytach opierały swoje czterolatki! Członkowie „Gołębiej Eskadry“ rozprzestrzenili się w międzyczasie z Pragi przez Warszawę na cały świat. Na kanapeczki (czy raczej pizzę) i napoje zapraszają całkiem szacowne instytucje kultury także w USA. Dla mnie jednak ich stolicą pozostanie na zawsze Warszawa. I chwała winu i tartinkom za to!
Gustáv Murín
Przeł. Michał Wirchniański

No comments: