POPIJAWA W STARYCH ZLYCH
CZASACH
Ukraińska historia
Do korzyści
wynikających z podróżowania należy zaliczyć i to, że można przenieść się nie
tylko setki kilometrów od domu, ale i dziesiątki lat wstecz. Tak, podróżowanie
w czasie jest możliwe. Dworcowy bufet w czeskich Pardubicach przenosi
podróżnych wprost w lata 80., nawet plastikowych (a więc niezniszczalnych)
koszyków na pieczywo nie zmieniono tu co najmniej od czterdziestu lat.
Ale prawdziwym
skokiem w stare dobre czasy jest wizyta w ukraińskim Lwowie. Jednym z hitów
naszego wyjazdu okazał się odkryty przypadkiem bar dzienny „U Rozy“. Mimo
niezbyt zachęcającej fasady zwabiły nas tutaj melodie combo-bandu, podobnego do
tych, jakie u nas królowały w barach i na estradach w latach pięćdziesiątych
ubiegłego wieku. Weszliśmy do pomieszczenia, które mogłoby z powodzeniem pełnić
rolę muzuem socjalistycznej zabawy. Znaleźliśmy się raptem w jednym z filmów
Szukszyna! Na wprost wejścia, w rogu małego parkietu tanecznego, stali na
scenie dwaj starzy wyjadacze, muzykanci obsługujący saksofon i keyboard, ubrani
w czarne znoszone kostiumy. Ściany baru były przesiąknięte dymem tytoniowym a i
boksy ze stołami przy ścianach co nieco już widziały. Ale my już dawno nie
doświadczyliśmy tego, co czekało nas w jednym z nich – przyjęcie urodzinowe
niczym na ekonomicznym Titanicu. Trzy kobiety między czterdziestką a
pięćdziesiątką obchodziły tu urodziny jednej z tych starszych - scena jak z
radzieckiego filmu „Zakochany na własne życzenie“. Bo to nie była uroczystość,
ale desperacko-zuchwały policzek wymierzony wszystkim bogom ekonomii. Wbrew
tytułom prasowym krzyczącym o katastrofalnym bezrobociu i inflacji, stół uginał
się pod półmiskami udek z kurczaka oraz gotowanych ziemniaków i sałatek,
piętrowego tortu i, jakże by inaczej, flaszeczki wódki. Jeżeli pamiętacie
jeszcze zastępy podchmielonych towarzyszek, które zwykły u nas ciągnąć miastem
w słynny Międzynarodowy Dzień Kobiet, to tutaj skoncentrowało się to w trzech
podchmielonych pracownicach pobliskiego przedszkola. Było to godne uwagi
zgromadzenie, w którym brakowało mężczyzn. Początkowo siedziały za stołem
cztery (miejscowa babcia klozetowa, najwyraźniej znajoma, pilnowała czy są
należycie obsługiwane), ale koleżankę od szaletu te trzy natychmiast wymieniły
na dwóch inostrancow. Konkretnie na nas. Nie było innego wyjścia! Cóż bowiem
mogło być większym prezentem dla jubilatki Ołeny (albo Hałyny?), która nawiasem
mówiąc wyglądała na sto pięćdziesiąt, niż dwie muszcziny i to w dodatku ze
Słowacji? Ponieważ, jak mi w zaufaniu wyszeptała w tańcu najmłodsza z nich, Słowacja
- to jest wielki kraj (że też sami tego dotąd nie zauważyliśmy?!). A to
dlatego, że się tam (to znaczy do nas) jeździ za pracą i na handel. Kiedy nie
zdołała przekonać mnie, żebym wkręcił jej męża na jakąś budowę albo
przynajmniej zatrudnił go w inny sposób (naukowcy nie są w tym względzie
perspektywicznymi partnerami, z czego szybko zdała sobie sprawę), z głębokim
westchnieniem zdecydowały z koleżanką przejść do dalszego punktu programu.
Podeszły do kapeli, poprosiły o ciszę, po czym wygłosiły mowę pochwalną na
cześć jubilatki. Jeżeli dobrze wszystko zrozumiałem, za stołem obok nas
pąsowiał prawdziwy Gandhi w żeńskiej inkarnacji. Ta kobieta była przodowniczką
pracy, człowiekiem najbardziej ludzkim, koleżanką najbardziej koleżeńską i
pięknością najpiękniejszą (duchowo). Nam w międzyczasie kelnerka nalała piwo do
koniakówek, tak więc mieliśmy nad czym rozmyślać. Po wystąpieniu pierwszej
mówczyni mikrofon przejęła młodsza koleżanka, zganiła saksofonistę za
opóźnienie występu i odśpiewała jakąś piosenkę estradową z takim wigorem, że
Szukszyn z pewnością w grobie poszedł w prysiudy. A to jeszcze nie wszystko,
ponieważ (jak pospiesznie wyjaśniła mi na wpół bezzębna bohaterka wieczoru)
przy takiej piosence ktoś musi wziąć jubilatkę do tańca. W naszym przypadku
było wprawdzie na odwrót (zostałem wzięty do tańca ja), niemniej jednak
odegrałem ważną rolę, bowiem Ołena (albo Hałyna?) w ekstremalnie dobrym
nastroju kręciła takie piruety, że moim zadaniem było jedynie trzymać ją, żeby
nie skończyła na ścianie czy nawet suficie, obok żyrandola. Kiedy kątem oka
zobaczyłem, że mój kolega (który nigdy nie tańczy!) również służy za
przeciwwagę pląsającej wesoło koleżanki naszej jubilatki, zrozumiałem, że
konieczny jest odwrót. Nawet takie muzeum ma skończoną liczbę atrakcji. A poza
wszystkim - my możemy w każdej chwili wstać i wyjść. Ich udziałem pozostaje ten
mglisty poranek, kiedy ozdoby estradowe zmiata się do kosza, ale estradowe
życie trwa nadal...
Gustáv Murín
Przeł. Michał Wirchniański
No comments:
Post a Comment